Kilka podstawowych faktów:
- Sezon – byliśmy w sezonie średnim od 26 maja do 2 czerwca. Podobno – według naszej gospodyni -sezon właściwy/wysoki zaczyna się z końcem roku szkolnego. Pod koniec maja trwają jeszcze roboty, drobne naprawy, odświeżanie lokali i plaż, a jeśli zdarzy się, że pogoda się łamie – pierwsi goście odwołują rezerwacje w hotelach. Faktycznie tak było – nam wydawało się, że chodzimy po wymarłych miejscach, tak mało było tam ludzi!
- Ubezpieczenie – AXA Assistance, identycznie takie samo jak w przypadku poprzednich wycieczek (2 os ok 150 zł). Nie sprawdzaliśmy, czy działa, choć Łukasza przez 3/4wycieczki bolał brzuch. Ale wiadomo, kto by tracił czas na siedzenie w poczekalniach! Mężczyźni do tego stopnia boją się lekarzy, że wolą zaryzykować swoim zdrowiem, by uniknąć konfrontacji z doktorem! Przykład? Proszę bardzo – juz drugiego dnia w porcie rybackim podeszło do nas dwóch mężczyzn z siatką, w której mieli ryby. Początkowo sądziłam, że chcą nam je opchnąć – mówili mieszanką języka serbskiego, francuskiego i niemieckiego wtrącając angielskie słówka, więc niewiele rozumieliśmy. Jednak w momencie, gdy mężczyzna wyciągnął do nas krwawiąca rękę wskazując na rybę sczailiśmy, o co chodzi. Pokrótce panowie chodzili i pytali, czy ktoś może im sprawdzić w necie, czy ugryzienie kolczastej ryby z siatki jest trujące. Dopiero, gdy wyczytaliśmy, że ryba jest niebezpieczna mężczyźni w popłochu zebrali sprzęt wędkarski i ruszyli na spotkanie z rezydentem w hotelu. Ukłuty przez rybę osobnik nieco zzieleniał, a my do końca wyjazdu zastanawialiśmy się, jak potoczyły się jego losy. Tak to wygląda męskie lekceważenie spraw zdrowotnych! 🙂
- Tani lot – Ryanair. Początkowo kupiłam nam loty na czterodniowy pobyt – (550 zł w obie strony dla dwóch osób z miejscówkami), jednak potem skusiłam się na dokupienie późniejszego powrotu (280 zł za dwie osoby). W sumie nie był to więc tani lot, bo poprzednich nie można było zwrócić, jednak mimo wszystko cieszę się bardzo, bo gdyby nie ta decyzja spędzilibyśmy na Chalkidiki zaledwie pół słonecznego dnia!
- Samochód – po poprzedniej traumie z wynajmem auta w Neapolu poświęciłam mnóstwo czasu na wyszukanie rzetelnej firmy wynajmującej samochody. Jeśli ktoś z Was będzie szukał – chętnie napiszę na priva. Początkowo trafiłam na polskiego pośrednika, który korzysta z usług tej firmy, jednak udało mi się już przez net dotrzeć do chyba najbardziej ekonomicznej opcji wynajmu auta bez karty kredytowej i konieczności zostawiania depozytu. Dostaliśmy roczny samochód, a za tydzień już z całkowitym ubezpieczeniem oraz możliwością odstawienia auta o 5 rano (!) zapłaciliśmy dokładnie 600 zł. Niestety paliwo w Grecji jest koszmarnie drogie, bo około 6 zł za litr! Na paliwo w trakcie wyjazdu wydaliśmy ok 400-450 zł, co i tak jest lepszym wynikiem niż tydzień na Krecie (paliwo ok 700 zł).
- Komunikacja miejska – mimo wszystko bardziej opłaca się wynajęcie samochodu. Sieć autokarowa KTEL jeździ po półwyspach, ale jest dość droga, do tego jesteśmy uzależnieni od busów kursujących raz na godzinę.
- Mieszkanie – klasycznie wynajęte przez Airbnb. Duże, czyste, przy plaży, z salonem, łazienką i kuchnią; za osiem noclegów zapłaciliśmy niecałe 600 zł. Pamiętajcie, że jeżli też chcecie wynająć mieszkanie w airbnb – macie 100 zł zniżki na pierwszą podróż – wystarczy zarejestrować się przez link: http://www.airbnb.pl/c/magdas791
- Jedzenie i zakupy – ogarnialiśmy w Lidlu, bo w małych sklepikach chleb potrafił kosztować 12 zł :O. Niestety Łukasz słabo znosił tamtejszą florę bakteryjną i po pierwszej wizycie w restauracji w Salonikach musieliśmy zrezygnować z greckich knajpek (a może źle trafiliśmy, bo mnie też bolał brzuch:)). Rozczarowała nas też wizyta w filmowo wyglądającej przydrożnej kantynie, gdzie dostaliśmy zimne frytki z keczupem i oregano, które prawdopodobnie pamiętały dzień wczorajszy! Rzadko wyrzucam jedzenie, ale to musiało dołączyć do reszty wyrzuconych frytek w okolicznym śmietniku. A może stamtąd właśnie przywędrowało haha. Bleh.
- Język i podstawowe porozumiewanie się – Grecy raczej powszechnie komunikują się po angielsku, a w regionie, w którym się znajdowaliśmy sporo osób mówiło po rosyjsku – dla mnie to nie lada gratka, bowiem kocham ten język, ale tylko sporadycznie mam okazję go używać, przez co niestety sporo się zapomina! Tu udało mi się płynnie porozumiewać z sympatycznymi starszymi gospodarzami, którzy do Grecji przyjechali z najechanej wówczas przez Rosjan Gruzji.
- Miejsca, które odwiedziliśmy– w deszczowe dni zwiedzaliśmy Saloniki, a także górzystą część półwyspu. Potem, gdy zrobiło się ładniej dokładnie zjeździliśmy Kassandrę (wolę Sithonię, ale jeździliśmy tam, gdzie prognoza pokazywała największą szansę na bezdeszczową pogodę!;)) oraz dwukrotnie pojechaliśmy na Sithonię. Nie wjeżdzaliśmy w okolice trzeciego półwyspu, ponieważ wstęp tam jest dozwolony mężczyznom za specjalnym pozwoleniem, a całkowicie zakazany dla kobiet. Mieści się tam bowiem klasztor, a cały półwysep to Autonomiczna Republika Góry Athos. Naszym konspiracyjno-spiskowym zdaniem (dzień bez teorii spiskowej jest dniem straconym!) jest tam po prostu baza wojskowa i “UFA” ;)).
- Pogoda – podobnie jak na Krecie, na Chalkidiki według Greków nie pada. Ja po prostu ciągnę ze sobą deszcz! Pamietajcie, że gdy planujecie się gdzieś wybrać koniecznie sprawdźcie, czy ja tam nie jadę:) Teraz chyba wybiorę Saharę, jako pogodowego pewniaka. A tak serio – zapakowałam same kostiumy kąpielowe, a sety miałam ułożone już na dwa tygodnie przed wyjazdem – prognozy wskazywały 30 stopni i słońce! Klasycznie na 2 dni przed wylotem nastąpiło niespodziewane załamanie pogody i gdy lądowaliśmy spodziewano się burzy. Wiadomo, Samborska leci.
Tym razem zdecydowana większość zdjęć z telefonu by me! 🙂
Dzień 1. – przylot do Salonik
Lotnisko i pasy startowe dosłownie graniczą z morzem, toteż krople wody na szybach mieszały mi się z rozpryskującą się od lądowania morską wodą. Powiem Wam, że z lekka naćpana tym nasennym paskudztwem trochę nie mogłam w to uwierzyć, a na trzeźwo na pewno wpadłabym w panikę! Tym razem lekarstwo weszło do połowy – tzn nie usnęłam po nim, ale że działa silnie przeciwlękowo byłam po prostu na niezłym haju, a z mózgu zrobił mi się wesoły, różowy budyń:O Podczas lotu beztrosko zamówiłam sobie herbatkę i kanapeczkę za łączną sumę 9 euro – nie zjadłam ich do końca bo były paskudne haha, i na pewno na trzeźwo nie zamówiłabym ich ponownie ;D
Po wylądowaniu sprawnie odebraliśmy samochód i od razu wyruszyliśmy na poszukiwanie naszego miejsca zamieszkania. Znajdowało się ono 40 min drogi od lotniska, przy “szyjce” Kassandry, w miejscowości kurortowej tuż przy plaży. Jednak – jak widzicie – nawet ja – zagorzała miłośniczka piasku i fal – poczułam się zniechęcona;)
Po rozpakowaniu się postanowiliśmy więc zrobić małe zakupy i coś zjeść. Lot mieliśmy z samego rana, nie zdążyliśmy zjeść nic (poza gryzem niedobrej kanapki na pokładzie;)). Wzięliśmy więc suchy prowiant i ruszyliśmy w kierunku górskich tras. Nie wiem, co mną kieruje, ale pokochałam te wszytkie kręte drogi i mimo, że panicznie się ich boje to po prostu tęsknię!:)
Pogoda niezbyt nam sprzyjała. Przynajmniej nie lało ciurkiem i było stosunkowo ciepło:) Było też dość magicznie!
Selfie aparatem! W podróż wzięliśmy obiektywy 85 i 35 mm – ten drugi jest szeroki i dużo lżejszy niż zoom. Dobry zestaw!
Sałatka serowa, dżem bezcukrowy, tahini i chleb. Podobne śniadania jedliśmy przez cały wyjazd!;)
Z góry widok taki. Podobno w Grecji żyją niedźwiedzie, wiec nie pozwoliłam Łukaszowi na leśną wycieczkę. Z fauny widzieliśmy tego dnia tylko dorodnego lisa.
A to już miasteczko jakich wiele na półwyspie Chalcydyckim.
Tęcza!
Dzień 2 – zwiedzanie Kassandry – wzdłuż i do końca autostrady
Pierwsze śniadanko zjedliśmy w domu. W kolejnych dniach za cel obraliśmy sobie znajdowanie pięknych plenerów do porannych posiłków!
Plaża tuż przy miejscu, w którym mieszkaliśmy. Pogoda – jak widać – szkocko-angielska:/
Wyruszyliśmy więc w drogę. W strumieniu turkusowej rzeki, sztucznie utworzonej przy wjeździe na Kassandrę żyje wiele ryb. To tam spotkaliśmy spanikowanego turystę-wędkarza, o którym pisałam we wstępie. Mamy nadzieję, ze wszystko z nim ok.
Port. Tu robiliśmy pierwsze zdjęcia, do momentu gdy nie wygonił nas deszcz:)
Namiętnie fotografowałam szyszki. Nie wiem czemu.
A to już duży kurort na Kassandrze, który powitał nas słoneczkiem; fotografowałam więc wszystko, co oświetlone haha. Niemniej uważam, że urocze są te ręcznie malowane tabliczki. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale w Grecji wszystkie napisy ważnych instytucji (szpitale, więzienia, urzędy) są zrobione czcionką jak z Flinstonów – co odbiera im w moich oczach całą powagę. Haha.
Pomidory очень вкусние! 🙂
Mnóstwo kotów w Grecji, wszystkie głodne. Mój Szarak na widok szyneczki patrzy na mnie pogardliwym wzrokiem, ten kot wylizywał naszą sałatkę serową do czystej miski:) Obok – “dangerous road”. Jak myślicie- pojechaliśmy? Wiadomo;)
Na końcu niebezpiecznej drogi czekała na nas taka plaża!
A to już Łukasz z jedynym posiłkiem, jaki bezpiecznie mu wchodził w Grecji – z chlebem. Ehh.
Znaki drogowe były nieco zakamuflowane. Na szczęście te najważniejsze, chroniące przed upadkiem w przepaść dały się zauważyć:)
Tuż za znakiem przepaść i schodki…
I taka ponura i piękna plaża.
Dzień 3 – zwiedzanie Salonik
Saloniki śmierdzą.I nie mówię tego z żadnymi emocjami, po prostu stwierdzam fakt. Jest tam mnóstwo kotów, pewnie także szczurów i gołębi. Na ulicy sporo śmieci. Wszystko (no może poza ultra starymi budowlami) pomazane jest graffitti. Na każdym kroku można kupić (liczebnie na równi z gazetami) sakralny obraz lub wielki krzyż.
A o co chodzi z sierpem i młotem? Tego się nie dowiedzieliśmy. Jednak pojawiał się dość często na plakatach.
Starocie. Fajny klimat.
Mnóstwo motocykli i skuterów, głównie bardzo brudnych (jak wszystko).
Jedzonka i starocie.
Łukasz był bardzo zadowolony z wizyty w Salonikach.
Na koty raczej nikt nie zwraca uwagi. Mają tam szczurzo-gołębi status.
Po prawej – knajpa, w której jedliśmy. Łukasz zapamięta ją na zawsze. Wyglądała kolorowo i cywilizowanie, ale to był zły wybór!
Skutery i ciastki
Po lewej kawa po grecku, sprzedawca powiedział nam, że dwie dziennie i będziemy żyli po 100 lat! Wierzę mu. Btw, kawa ta smakowała zupełnie inaczej niż wszystkie inne zaparzane kawy, które piłam do tej pory i o dziwo – była pyszna!
Takie starocie na każdym kroku
Dzień 4 – Sithonia
Słoneczny dzień zapełniliśmy sobie poszukiwaniem lazurowych wód na dzikiej, górzystej i przepięknej Sithonii. To nie było trudne! Wreszcie!
Bodymaps fotografowaliśmy w zakątku całkiem bezludnym, który – jak to zwykle bywa – znaleźliśmy dość przypadkiem. Wkrótce więcej foto z tego niesamowitego miejsca:)
Główny posiłek – Cola. Po Salonikach i tamtejszym jedzeniu Łukasz oszczędzał swój brzuszek:/
Dzień 5 – odkrywanie Kassandry bocznymi drogami
Siódma rano. Czyli w PL szósta. Jak gdzieś wyjeżdżam codziennie budzę się skoro świt i nie mogę się doczekać odkrywania nowych miejsc. W domu wstaję około 9 i w popłochu lecę załatwiać sprawy:D
Kawa z widokiem na Olimp – po raz pierwszy wyłonił się zza deszczowych chmur!
Jedyne hodowlane zwięrzęta, jakie spotkaliśmy podczas całej wycieczki. W drodze na nieodkryte w poprzednich dniach bardziej dzikie wybrzeże Kassandry. Oraz w drodze na śniadanko z pięknym widokiem!
A to już wspomniane śniadanie.. Kassandra again, tym razem zamiast autostradą pojechaliśmy bocznymi drogami przez pola!
Szyszki. Naprawdę nie wiem czemu – ale ładne są co nie?;)
Klapeczki DeeZee patrzą na morze.
Z tej plaży uciekłam w popłochu, bo szwendała się po niej grupa psów. Nauczona doświadczeniem – wcześniej już bezpański pies połasił się na mojego włochatego klapka i Łukasz musiał wyciągać mu go z pyska!;) Ja – wiadomo – boję się psów, Łukasz – wiadomo – nie.;)
A to już trzęsawiska, po których przechadzały się ptaki na długich nóżkach. How cool is that?:)
Tego pana znam z podręcznika szkolnego sprzed lat. I tylko tam go wcześniej widziałam!
Przemierzając przyplażowe tereny minęliśmy trzęsawiska, a potem taki oto budynek pośród pól. Ja: “To na pewno osiedle strzeżone!” Łukasz: “Nie, to więzienie” Miał rację:/
Więzienie sąsiadowało z luksusowym kurortem
A kurort z bajeczną, pustą plażą.
Oksy blogshopsummer
Miasteczko na środku Kassandry. W środku dnia siesta! Ogólnie czuliśmy się na tej wycieczce jak w serialu Walking Dead.
Narodowy napój Greków latem – kawa z lodem, obowiązkowo na wynos.
Całkiem-puste-kurorty (Ten akurat na zboczu tak wysokim, że na plażę trzeba było zjechać pionowo windą!!!) Nawet Łukaszowi zakręciło się w głowie na widok sąsiadujących z nią schodów. Swoja drogą – widzieliście kiedyś windę na plażę? Ja też nie. (Mamy gdzieś filmik!)
Po dniu pełnym wrażeń powrót do domu, nad taki uroczy brzeg:)
Dzień 6 – Kassandra bocznymi drogami II
Śniadanko tym razem jedliśmy z takim widokiem.
Towarzyszyły nam… delfiny. Łukasz, gdy je zobaczy, zawołał mnie osłupiały tekstem “Yyyyy, aaaaa, oooo patrz! Yyyy… ZWIERZĘTA!!” 😉 No bo to w końcu zwięrzęta, co nie?;)
Kolejne puste plaże po drodze…:)
A od tych ryb w krystalicznie czystej wodzie cieżko się było opędzić.
Jeden z kurortów na trasie
I moje stylóweczki
A tu spędziłam jeden z najromantyczniejszych wieczorów w życiu! <3
Dzień 7 – Sithonia – rajskie plaże pomiędzy górami
Jedno z tłoczniejszych w sezonie miejsc na Sithonii. Bardzo urokliwe, pełne jaszczurek i gigantycznych owadów!
Łukasz, zrób mi zdjęcie, stań tu pokażę Ci, jakie!
Wróciliśmy też na plażę, na której pstrykaliśmy Bodymaps. Jest piękna!
Spędziliśmy tam większość dnia!
A potem podróz górskimi drogami w poszukiwaniu kolejnych, ciekawych miejsc. Byliśmy pewni, ze nic już nie przebije widoków, jakie sie nam wcześniej ukazały. Myliliśmy się!
Na ten niespodziewany widok nawet struty Łukasz musiał się uśmiechnąć – Orange beach było dla nas totalnym zaskoczeniem:)
Opaliłam się:) Używałam kremu z filtrem a jednak stało się hehe
Góra Athos – widok z Sarti. Oraz moje nóżki podczas błogiego relaksu na rajskiej, bezludnej plaży!
Schłodzone piwo w barze na Orange Beach. Po prawej: Sarti i widok na Athos. Nie wiem, czy widać, ale czułam się tego wieczora totalnie szczęśliwa!
Łukasz z bolącym brzuchem też był przez chwilę happy:)
Koniecznie muszę tam wrócić. Szybko!
Dzień 8 – powrót 🙁
Samochód oddaliśmy wcześnie rano bez problemu. A dopiero po powrocie odważyłam sie sprawdzić, czy rzeczywiście plecaki, które kupiłam na podróz mieszczą sie w limicie bagażu podręcznego. Ja? Blogerka? Spakowałam się w plecak? Niestety omyłkowo skasowałam foty tego co spakowałam, które chciałam wrzucić też do tego wpisu – jednak nic straconego, już niedługo kolejna wyprawa!