FB
link
link
link
link
link
This error message is only visible to WordPress admins

Error: No connected account.

Please go to the Instagram Feed settings page to connect an account.

Moja nieporadna trochę (to nie jest przewodnik co zwiedzić, raczej co ś w charakterze pamiętniczka, choć starałam sie jakkolwiek to uporządkować jak zwykle) relacja z naszego drugiego, lutowego wyjazdu do Hiszpanii:) Nie zwiedzamy nic typowo turystycznie, nie odhaczamy po kolei zabytków, raczej pędzimy tam, gdzie ładnie, gdzie nas nogi (czy koła) zaniosą, obserwując zwykłe życie. Ne będzie tu spisu ważnych miejsc do odhaczenia, raczej as always trochę zdjęć i uwiecznionych emocji:)

Kilka podstawowych faktów:

  • Sezon – podobnie jak koniec listopada także i w lutym nie ma tam za wielu turystów. Morze nadal jest chłodne, pogoda kapryśna (choć my trafiliśmy na bardzo dobrą tym razem!) a miasto – jak mi się wydaje – mniej popularne niż inne w Hiszpanii o tej porze roku. Także było fajnie:)
  • Ubezpieczenie – Kupiliśmy Signal Iduna, podstawowy pakiet za kilkadziesiąt złotych, na szczęście nie korzystaliśmy. Teraz do Portugalii również wykupiłam je w tym towarzystwie, ale jeśli ktoś chciałby zdradzić mi, gdzie najlepiej się ubezpieczać na podróż – będę wdzięczna, bo nie mam pojęcia:)
  • Tani lot – Ryanair, 576.95 złotych za dwie osoby w dwie strony. Dużo! Ale teraz za bilety do Porto zapłaciliśmy jeszcze więcej:( Coś przestałam chyba umieć polować na “tanie loty” (tak, wiem, to i tak nie jest drogo haha, ale w porównaniu z Pizą…;) KLIK)
  • Samochód – podobnie jak i ostatnim razem w Walencji wybraliśmy komunikację miejską, bo jest super.
  • Komunikacja miejska – j.w. – o cenach i rodzajach biletów pisałam przy okazji naszej listopadowej wycieczki TU KLIK
  • Mieszkanie – oczywiście, as usual, airbnb (kod, jeśli chcecie się zarejestrować i mieć 100 zł zniżki na pierwszą rezerwacje TU). Tym razem postanowiłam sobie, znając nasze doświadczenie pogodowe (gdziekolwiek nie jedziemy, jest zimno i pada, a ja przywykłam już do widoku mokrych palm i ośnieżonego piasku na plaży) nie stawiać na najtańsze akceptowalne mieszkanie, a poszukać czegoś wyżej. No, troszkę wyżej, chodziło w zasadzie o to, żeby na wszelki wypadek móc pokombinować gdzieś zdjęcia wewnątrz mieszkania. Nie chodziło mi o żadne luksusy w stylu naszych blogerek top of the top, bo wiadomo, nie te progi (finansowe haha;)) ale szłam od dolnej ceny w górę postanowiwszy zatrzymać się na pierwszej ciekawej chacie, jaką znajdę. Mieszkania w Walencji są bardzo tanie, więc w zasadzie nie szukałam długo. Moim oczom ukazał się apartament gościa imieniem Fernando, na zdjęciu profilowym przystojny chłopak około dwudziestki z rzędem białych zębów w uśmiechu. “I’m a really friendly guy” – to jego jedyny opis w profilu. Poza pojedynczym komentarzem (pozytywnym) o Fernando nie wiadomo nic więcej. Poza tym, że ma naprawdę obiecujące mieszkanie na wynajem, ulokowane gdzieś w okolicach portu (czyli mniej więcej tam, gdzie bardzo-bardzo zawsze chciałam mieszkać). Ok. za cztery noce wychodzi mi 390 zł, to cena za mieszkanie ze współdzieloną łazienką i kuchnią, na zdjęciach balkonik z widokiem na port i taras. Ok! Nie bacząc więc za bardzo na to, że Fernando może w rzeczywistości nie być “naprawdę przyjaznym gościem” postanawiłam sprawdzić to i zarezerwowałam jego mieszkanie. Gdy przylecieliśmy do Walencji i podjechaliśmy autobusem do lokalizacji naszego apartamentu:) uświadomiłam sobie (co wcześniej nie było dla mnie tak jasne przy oglądaniu tego w google maps), że jest zlokalizowany dokładnie w miejscu, do którego wzdychałam podczas poprzedniego pobytu w listopadzie. Tak bardzo chciałam tam mieszkać! Wchodząc klatką całą wyłożoną kafelkami cieszyłam się jak głupia. Gdy wjechaliśmy windą w poszukiwaniu naszego numeru okazało się, że mieszkanie jest zlokalizowane na samej górze – czyli zasadniczo penthouse. Drzwi otworzył nam ten sam sympatyczny chłopak ze zdjęcia więc ulżyło mi oczywiście! Gdy rozejrzeliśmy się po mieszkaniu, utrzymanym na pograniczu secesji i art-deco (może wymagającym lekkiego przearanżowania wnętrz, pozbycia się z każdego pomieszczenia jednego co najmniej mebla i lekkiego odświeżenia) długo zbieraliśmy szczęki z podłogi!
  • Historia naszego gospodarza też okazała się ciekawa: przede wszystkim faktycznie był “naprawdę miłym gościem”, jednak moje “na oko 20 lat” okazało się być “po 30”. Oryginalnie pochodzi z Meksyku, jego rodzice pracowali na swoich ziemiach w Texasie i Meksyku hodując bydło, za co Fernando nie bardzo chciał się brać, nic dziwnego; smukły, słodki chłopak. Wyjechał więc stamtąd do cioci na Kubę, jednak wkrótce przyjechał do Walencji zaopiekować się swoimi rodzicami chrzestnymi, którzy żyli w tym apartamencie, jednak w mieście i poza nim mieli jeszcze… kilka innych. Mieszkał z nimi przez 5 lat i opiekował się nimi do ich śmierci, a potem odziedziczył po nich wszystkie posiadłości i tak żyje sobie tu od dwóch lat całkiem sam narzekając na brak przyjaciół. Trochę to nieporadne, ale jestem w stanie zrozumieć obce miasto i ciągłe trafianie na ludzi, którzy nie martwią się tym, czy zapłacić czynsz chłopakowi, który naprawdę oddałby swoje serce na dłoni. Powiedział nam, do jednej z posiadłości nawet nie może teraz dojechać bo… nie ma samochodu! Gdy zapytaliśmy, co robili jego rodzice za życia powiedział, że podobnie jak on – nigdy nie pracowali – bowiem dziadek chrzestny był niegdyś najsławniejszym w mieście dentystą i leczył bogatych ludzi. Mam nadzieję, ze Fernando rozkręci swój interes, bo opowiedział nam, że stara się wziąć w garść teraz już finalnie, że po pierwsze rozpoczyna działalność z airbnb gdzie ma gwarancję, że za wynajem ludzie mu zapłacą, ale wyjawił nam też swoje plany na najbliższy czas i trzymam kciuki, aby wszystko mu się udało!
  • Jedzenie i zakupy – podobnie jak poprzednio Lidl, Mercadona – pokochałam to miejsce, jest tam wszystko i wszystko bardzo-bardzo hiszpańskie, ale przerażają mnie wystawione żywe kraby, homary itp obok bułek w  markecie;) Pewnie tak jak u nas karpie or smthn? Jeśli chodzi o knajpki – jest nieco taniej, niż we Włoszech, ale nadal sporo drożej niż w Polsce. Knajpek jest oczywiście mnóstwo na każdym kroku, rano hiszpanie jedzą w nich małe śniadanko i pija kawę.
  • Język i podstawowe porozumiewanie się – naprawdę cały czas podtrzymuję opinie, że Hiszpanie są super, bo po prostu mają chęci, by się z Tobą dogadać:)
  • Miejsca, które odwiedziliśmy– namiętnie zwiedzaliśmy klatki schodowe bo są piękne haha!, trafiliśmy na dzielnicę miasta pokrytą w całości streetartem i graffiti, zwiedziliśmy całe koryto rzeki począwszy od jego początku. Wyszliśmy też niechcący z drugiej strony z miasta idąc wzdłuż plażą, a wracając zahaczyliśmy o mocno romskie zakątki, które były odrobinę straszne, ale i fascynujące. Było super, chodziliśmy i jeździliśmy tym razem raczej bez mapy:)
  • Pogoda – ładnie, chłodno ale słonecznie. Ostatniego dnia spokojnie dało się chodzić bez kurtek i bluz, super:)

Dzień 1. – przylot do Walencji

Nie ma zdjęć widoczków, bo tym razem wybrałam miejsca nie przy oknie. Łukasz był na mnie obrażony! Po prawej to ja, jeszcze naćpana lekiem na sen. Zawsze wtedy tak głupio wyglądam… i się zachowuję;D

Klatki schodowe w Walencji w większości wyglądają jak z filmów z lat 70tych.

Spacer deptakiem – większość knajp r a c z e j czynna (tu akurat tak wyszło że tylko te nieczynne na fotkach), a w nich raczej miejscowi, Hiszpanie. Obok: “PSY NIE”.

Zalety korzystania z komunikacji miejskiej.

Skwerek obok naszego penthouse’u;) Podczas pierwszego pobytu to właśnie tu przyszliśmy zjeść pierwsze śniadanie haha;)

Dzień 2. – robimy zdjęcia i pijemy piwko z gospodarzem

Widok z łóżka

Widok z naszej sypialni

Apartament Fernando.

Wszystkie blaty marmurowe! Gdybym była bardziej “instagram blogger”… haha

Po prawej widok z balkonu na port, po lewej ławeczka która widać z balkonu:)

Widok z balkonu i sąsiednia klatka

Port graniczy z romską dzielnicą – gdy chodziliśmy do supermarketu pełno było takich obrazków, przy których ja trochę bałam się wyciągać telefon. Na tyłach tego zabytkowego kościoła działo się codzienne, dość ubogie życie.

Maria Skłodowska-Curie:)

Widok na szeregowiec, w którym mieszkaliśmy

Port

Zakupy:) Sorry że jestem dzikuską ale nie widziałam u nas chleba bez skórki, za to na Zachodzie wszędzie;D

Wycieczka do centrum i zwiedzanie klatek schodowych:)

Plaża. Potem jeszcze więcej sangrii:D

Dzień 3. – śmierć w Wenecji, a kac w Walencji

To był największy kac w moim życiu chyba. Dzieci w okolicach dwudziestki – nic nie wiecie o kacu!;D Oglądanie tych ryb w sklepie do którego poszliśmy op bułkę było surrealistyczne i przerażajace co najmniej:D

Wszędzie Jezus.

Dzień polegał na snuciu się, przeszliśmy piękne koryto rzeki od jego początku do prawie końca.

By wrócić do domu i naładować baterie czipsami o smaku jajka i lokalnym piwkiem.

Widok z tarasu.

I z portu

 

Dzień 4. – pożegnanie z Walencją

Nie chciałabym być surferem. Było tak zimno! 🙂

I wesoło:)

Arena walk w centrum Walencji (zamknięte:((

Dworzec

Piwko 🙂

Dzielnica, w której na każdym kroku obecny jest street art. Łukasz jest wielbicielem i oczy miał dookoła głowy przez dobrych parę godzin!

Outfit z H&M – lniane, czarne spodnie i gruby sweter – przechodziłam w tym połowę pobytu tam:)

Poważne czipsy dla poważnych ludzi. Cytryna z pieprzem:D

Cerveceria Paradise przy plaży- czego chcieć więcej


Inspiration
FB link link link link
Ta witryna używa plików cookie. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie plików cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.