Tydzień na Teneryfie w środku polskiej, szarej zimy? Jezu, nie ma nic lepszego. Od momentu tego wyjazdu stałam się fanatyczką wyszukiwania tanich lotów i chciałabym móc obiecać sobie, że podobne wpisy będą pojawiać się zdecydowanie częściej. Niekoniecznie latem, bo lato jest piękne także w naszej szerokości geograficznej, a pewne zakątki kraju, takie jak stołowogórski Radków umiłowałam sobie szczególnie. Jednak wylot na parę dni do ciepłych krajów, gdy u nas w twarz zacina śniegiem (i błotem) to najlepsza kuracja relaksacyjna jaką można sobie wyobrazić. No, może poza samym kilkugodzinnym lotem, o którym sama myśl przyprawia mnie o stan przedzawałowy, jednak nawet te parę godzin stresu na skraju nieprzytomnosci jestem w stanie poświęcić dla tygodnia wywczasu na słońcu.
Wywczas wywczasem, tym razem teoretycznie poleciałam do roboty. Ach, tak pracować można! Na pewno o tej współpracy napiszę szerzej, póki co wspomnę tylko, że (jak być może wiecie z Instagrama) marka Próchnik zaprosiła mnie do swojej wiosenno-letniej kampanii, w której to wystąpiłam w roli modelki damskiej kolekcji. Kolekcja super, ale o tym wkrótce – na pewno będę sie Wam chwalić:) Tymczasem o wyjeździe, bo pracowałam tam raptem jeden dzień, pozostałe sześć mieliśmy z Łukaszem (który pojechał w charakterze mojego prywatnego blogowego fotografa!:D) na wypoczynek, zwiedzanie – i jak zdążyliście się zorientować – własne foty. Tu też jeszcze nie wszystko opublikowałam, wciąż w zanadrzu mam jeszcze stylizacje z pięknych miejsc!:)
Tak więc czasu było wbród, byśmy we dwójkę mogli zwiedzić spory kawał tej pięknej i pełnej kontrastów wyspy.
Do rzeczy!
Pierwszy dzień upłynął mi na dochodzeniu do siebie po wieczornym locie. Trzęsło tak, że jeszcze po przebudzeniu czułam, jak usuwa mi się grunt spod nóg, źle spałam i w ogóle był dramat. Nie wiem, czy istnieje jakiś skuteczny sposób na lęk przed lataniem, alkohol i meliski na pewno nim nie są! Podróż przetrwałam dzieki wczepieniu się w ramię Łukasza oraz rozmowom z ekipą – m.in. z Robertem Wolańskim, fotografem i naprawdę charyzmatycznym i sympatycznym gościem. Świetny moment, by kogoś takiego poznać – akurat gdy panikujesz i zastanawiasz sie, czy za chwile zwymiotujesz, umrzesz czy zemdlejesz. Trzęsło, rzucało, a ja byłam pewna, że zaraz stewardessy rozdadzą nam kartki papieru i długopisy do spisania testamentu. Masakra. Pierwszy dzień upłynął mi więc na poszukiwaniu zen, co jednak znacznie ułatwiła dodatnia temperatura, palmy, kojacy szum oceanu i cola zero zero – bez cukru i… kofeiny. Rozejrzelismy sie więc spokojnie po okolicy – zwiedziliśmy spacerkiem Costa Adeje i okoliczne, wspaniałe plaże (del Duque). Zarezerwowaliśmy też samochód w pobliskiej wypożyczalni – jak się później okazało – stosunkowo drogi (120 eur + 100 eur depozytu za okres środa-niedziela, Fiat Panda – czyli małe, białe pudełko na zapałki).
Zakwaterowani byliśmy w uroczym hotelu pełnym emerytów na all inclusive, także spokój, cisza i dostatek. Swoją drogą super jest patrzeć na wesołych, głównie obcojęzycznych dziadków, którzy w tak błogi sposób spędzają czas. Mam nadzieję, że i u nas kiedyś starsi ludzie (w tym my) otrzymają możliwość dobrego życia na emeryturze.
Wieczorem spotkaliśmy się z całą ekipą. Muszę Wam powiedzieć, że dawno nie zdarzyło mi sie pracować z tak zgranym i fajnym zespołem. Po przymiarkach i ustaleniu wszystkiego (przy lampce wina:D) byłam pewna, że sesja pójdzie nam sprawnie i fajnie. Nie będę rozpisywać się o super lokalizacjach, które wybrano na plenery do zdjęć, jednak widzieliście nieco na instastory – następnego poruszaliśmy się zarówno po plantacjach bananów jak i po miejscach, które na Teneryfie po prostu trzeba zobaczyć. Kilka z nich odhaczyliśmy więc z naszej listy, łącząc przyjemne z pożytecznym. Najpiękniejszym widokiem była dla mnie ściana Los Gigantes przy zachodzącym słońcu. Cudowny widok. Wraz z ostatnimi promieniami (dosłownie) skończyliśmy zdjęcia do kampanii marki Próchnik i tym samym upłynął drugi dzień na Teneryfie.
Trzeciego dnia – we środę – zabraliśmy się za właściwe zwiedzanie, ukierunkowane także na robienie zdjęć na bloga! Postanowiliśmy podejsć do tego na luzie: głównie obejrzeć piękne miejsca, wypocząć, a w razie gdyby pojawił sie jakiś cudowny plener – działać. Szybko okazało się, że na Teneryfie każde miejsce jest niespotykanie fotogeniczne! Zatrzymywaliśmy się więc co chwila, zachwyceni okolicznościami przyrody.
Wybraliśmy się wybrzeżem w kierunku Montana Roja, czerwonej góry. Na celowniku nie mieliśmy nic konkretnego, może El Medano, osławiony raj surferów. Jechaliśmy więc w tamtym kierunku. Po drodze prawie od razu trafiliśmy na bardzo skłotową miejscówkę, gdzie znajdowało się obozowisko kamperów i namiotów – było to w okolicy Las Galletas. Namiotowisko sąsiadowało z dostojną i bogatą mariną, mocno z nią kontrastując. Było zaopatrzone w jeden, mały barek, wyglądający na taki, w którym nocne życie jest najpiękniejsze:). Z takiego kontrastu zawsze wybrałabym ten bardziej swobodny styl życia i pomyślałam wtedy, że mogłabym tak mieszkać – na wybrzeżu, w towarzystwie kaktusów, palm i oceanu. Zawsze bowiem wydawało mi się, że życie na codzień w stroju kąpielowym jest dużo prostsze haha. Osiedleńcy wyglądali na obcokrajowców, spaleni słońcem i w wypłowiałych, lekkich ciuchach, całkiem beztroscy. Zrobiliśmy tam zdjecia do jednego seta, miejscówkę zabierając niejako ze sobą i ruszyliśmy dalej odkrywać piękne plaże Teneryfy. Nie ujechaliśmy daleko, kawałek za sąsiadującą z obozowiskiem wspomnianą mariną naszym oczom ukazała sie Costa del Silencio, a w najpiękniejsze jej miejsce trafiliśmy – jak to zwykle bywa – po prostu się gubiąc.
Skalisty, czarny brzeg, piękna, ruda góra i granatowy ocean obijający sie białą falą z jednej strony, z drugiej – przestrzeń z horyzontem usianym górzyście, oraz pola kaktusów. Trzecia i czwarta strona – to rozciągający się widok na miasteczko spalone słońcem. Idealne warunki do tego, byśmy spędzili tam chwilę na dokończeniu zdjęć wszystkich stylizacji, które wzięłam ze sobą na tydzień. Wszystkich. Tych, które w zimę w Warszawie robilibyśmy miesiąc w trudach i znoju! Wróciliśmy więc zadowoleni na obiad; zjawisko all inclusive, którego doświadczyłam pierwszy raz w życiu zasługuje w ogóle na osobny dokument, ale swoją drogą jest to niezwykle wygodne rozwiązanie i byliśmy bardzo wdzięczni za to udogodnienie:) Następnie wybraliśmy się na dalsze zwiedzanie, tym razem kierując się bezpośrednio do surferskiego El Medano. Od razu powiem Wam, ze jechanie tam bez sprzętu do sportów wodnych jest bez sesnu – ubłocona, brzydka plaża skutecznie nas odstraszyła, jednak amatorów surfowania było tam naprawdę mnóstwo, wiatr zdecydowanie dopisywał. My pojechaliśmy szybko dalej, aż naszym oczom ukazała sie Montana Pelada, góra – pomnik przyrody, majestatycznie wystająca spośród czarnych, wulkanicznych wydm. Nie mogłam nie skorzystać z okazji i poza romantycznym spacerem przy schylającym się ku zachodowui słońcu (na tej spektakularnej plaży i wydmach nie było zupełnie nikogo!) zrobiliśmy też kilka zdjęć w jednej z wcześniejszych stylizacji. Szczęśliwi, wsiedliśmy w samochód i kawałek dalej naszym oczom ukazało się maleńkie miasteczko, które praktycznie całe obeszliśmy z aparatem. Dzień minął nam błyskawicznie, nie ujechaliśmy daleko, a już trzeba było wracać:)
By podróżom i zwiedzaniu stało się całkiem zadość na naszej mapie w czwartek pojawił się więc dość odległy cel: Santa Cruz, czyli stolica Teneryfy. Warto wspomnieć, że teren tej wyspy dzieli się zdecydowanie na dwie części: północną – czyli chłodniejszą i bardziej zieloną, często skąpaną zarówno we mgle jak i w deszczu, oraz południową (w której znajdował się nasz hotel) – gorącą i słoneczną. Gdy okazało się, że pogoda spłatała nam figla i południowa część wyspy przywitała nas silnym wiatrem oraz pochmurnym niebem, postanowiliśmy pojechać właśnie na północ by zwiedzić to największe na Teneryfie miasto.
Jadąc do Santa Cruz zatrzymywaliśmy sie w kilku miejscach; chcieliśmy odwiedzić piramidy w Guimar i jeśli samo miasteczko było dla nas bardzo ciekawe i malownicze (mocno lokalne, przesiąknięte folklorem wyspy i pełne typowych kanaryjczyków), to piramidy wydały nam się raczej atrakcją turystyczną małego miasteczka niewartą poświęcania czasu, odbiliśmy więc dalej, kręcąc się troszkę po górskich drogach. Teneryfa wygląda tak, że z jednej strony jest ocean, a z drugiej gigantyczne góry. Dla każdego coś miłego.
Dojewchawszy do stolicy zaczęliśmy się rozglądać – w oczy rzuciło nam się przede wszystkim Auditorium – niebywały, biały budynek skąpany w słońcu. Oglądaliśmy też malownicze domki pobudowane na górzystych zboczach, w środku miasta podziwialiśmy kręte uliczki, co urocze – wyłożone trawą trakcje tramwajowe i ciekawe parki. Ja jednak nie mogłam tam długo wytrzymać – marzyło mi się zobaczyć ponoć najpiękniejszą plażę na wyspie – Playa de las Teresitas, tuż za Santa Cruz. Postanowiliśmy pojechać tam i poszukać czegoś do jedzenia.
Plaża – marzenie. Na plaży – kilka barków zapełnionych ludźmi. Cicha, wakacyjna muzyka, beztroska i lato. Zakochałam się w tym miejscu i każdy, któ na Teneryfę przyjeżdza powinien zobaczyć to piękne miejsce. Plaża położona jest na samej północy, może wiec sprawiać pogodowe psikusy, nas jednak uraczyła upałem. Towarzystwo gigantycznej góry oplecionej serpentyną drogi jest niebywałe.
Na plaży zjedliśmy mały obiad – specjał kanaryjski czyli ziemniaczki w mundurkach z solą i sosami, do tego serki w panierce, a ja skusiłam się na smażone anchois. Potem długo klęłam na tę decyzję, ale po powrocie do Warszawy okazało się, ze mój brzuch zareagował opóźnionym bólem nie na rybki, ale na stres związany z lataniem! W zasadzie do tej pory nie daje mi całkowitego spokoju pobolewając co jakiś czas. Rybkom więc mówię: sorry! – i przyznaję, że były pyszne:)
Piątek przywitaliśmy wjeżdzając naszym Fiacikiem na El Teide. Wulkan cieniem kładł się na całej tej wyprawie, bowiem ja boję się wszystkiego chyba, co może wybuchnąć:D Tak więc jazda krętymi dróżkami w chmurach na cykającą bombę, przy moim lęku wysokości podbiła tylko ściskanie w pasie i w połowie niestety zawróciliśmy. Widzieliśmy się jednak z El Teide z wystarczająco bliska (łypał złowrogo z dwóch piekielnych kraterów) i uważam, że jak na pierwszy raz wystarczy – ale następnym razem chciałabym zajechać, albo dojść dalej. Jeszcze przyjdzie na to czas!
Gwoli objaśnienia: na wulkan można dostać się na dwa sposoby – jadąc (rowerem także, było sporo kolarzy), lub trasami pieszymi. Potem w górę prowadzi kolejka. Na sam szczyt dostaniecie się wyłącznie mając specjalne pozwolenie, niestety (lub szczęśliwie dla mnie) należy je załatwić na dwa miesiące wprzód. Krążą legendy, ze zatrzymując się w schronisku i wstając wystarczająco rano także da się zdobyć sam wierzchołek, jednak – jak się domyślacie – nie przyszłoby mi do głowy by to sprawdzać:D By uspokoić moje skołatane błędniki (;D) Łukasz na resztę dnia zabrał mnie z piwkiem na plażę i aż do zachodu słońca schowani przed wiatrem byczyliśmy się na del Duque, oglądając seans fal uderzających o piasek. Było cudnie!
W sobotę w zasadzie powtórzyliśmy rajd po znanych miejscówkach – raz jeszcze odwiedziliśmy bajeczny brzeg Costa del Silencio. Chciałam też zobaczyć najsłynniejszą plażę Teneryfy – Las Americas (nic szczególnego). Do końca wyjazdu szlajaliśmy się więc po pobliskim wybrzeżu. Niestety w niedzielę na myśl o wylocie od rana do wieczora (lot o 23:30), by ukoić nerwy i nie dający o sobie zapomnieć brzuch w doborowym towarzystwie tankowałam wino na półeczce skalnej.
Przy okazji udało mi się mimo smarowania kremami opalić się tak, że po powrocie musiałam zmienić podkłąd o 3 stopnie w górę. Haha.
Odwiedzone miejsca: Costa Adeje, Playa del Duque, plantacja bananów (Banana Experience:D), Montana Roja, Los Gigantes, Las Galletas, Costa Del Silencio, Montana Pelada, Guimar, Santa Cruz de Tenerife, Playa De Las Teresitas, El Teide (do połowy), Las Americas i na pewno coś jeszcze, czego nazw już nie uświadczyłam.
Z rzeczy praktycznych: (pewnie będę uzupełniać!)
Podróżowanie po Teneryfie jest bardzo łatwe. Wystarczy wynająć samochód (najlepiej zrobić to jeszcze przed wyjazdem wyszukując korzystne oferty – na miejscu ceny można niefartem – jak my- trafić bardzo wysokie), a wokół prawie całej wyspy leci piękna, otwarta autostrada, od której prowadzą drogi do wszystkich miejscowości na wyspie. Paliwo jest w cenach porównywalnych do naszych, z tendencją do niższych:) Autostrady są bezpłatne i dobrej jakosci. Warto też wspomnieć, że wszyscy jeżdzą raczej ostrożnie i przyzwoicie (w dobrym tonie w małych miasteczkach jest wesołe trąbienie na przywitanie), należy uważać, by nie przekraczać prędkości, bo mandaty w euro to rzecz dość bolesna, oraz, niestety, że częstokroć można stanąć w korku – nawet na autostradzie. Jednak widoki wynagradzają każdy spowolniony kilometr!
Jeśłi macie jakieś doświadczenia z Teneryfy – piszcie! Na pewno mimo leku przed lataniem będę chciała jeszcze się tam wybrać. Jeśli Wy się tam wybieracie i macie jakieś pytania – piszcie, w miarę możliwości chętnie odpowiem:)