Veni, vidi, vici. Do Kai i Konrada wybieraliśmy się już bardzo długo, wcześniej jedyną przeszkodą był brak auta, ale od kiedy mamy naszą ukochaną Zafirkę staramy się nie pozostawać za długo w jednym miejscu, toteż w piątek nie myśląc wiele pozostawiliśmy dzieciaki w bezpiecznych objęciach babć i dziadków by wyruszyć w drogę, byle dalej od korków, zgiełku i petów wyrzucanych przez uchylone okna innych samochodów. Muszę powiedzieć, że mapa książkowa to wynalazek może i przestarzały, nieintuicyjny, nie wybierający najkrótszych tras, ale dzięki niej sikałam w najpiękniejszym miejscu w Polsce, niestety dokładnie nie wiem, gdzie to było, bo wypiłam po drodze trochę napoju z pianką, i nie interesowało mnie czy przejeżdzamy przez Ciechanów, Pułtusk, czy może Zakopane. Jednakowoż teraz już wiem, że potrafię pięknie zaśpiewać cała płytę Kasi Kowalskiej oraz Peaches (Peaches żyje!) a także, że mamy w kraju piękne lasy, w których można spokojnie zrobić siku i obejrzeć przy tym spektakularny zachód słońca niczym z amerykańskiego filmu.
Bo najlepsze filmy to amerykańskie filmy drogi.
Po tej podróży w te i wewte utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem dozgonną fanką polskich krajobrazów, a wniosek mój najgłębszy (skoro w ogóle jakiekolwiek miałabym wysnuwać) jest taki, że jeśli zapraszałabym ważnych gości na zwiedzanie kraju, z pewnością na początek zabrałabym ich na Warmię, a potem upiłabym, by dajmy na to już Śląsk mogli zwiedzić nastawieni pozytywnie i może ktoś nawet kupiłby tam ziemię wspominając warmińskie krajobrazy przy szesnastym kielonie wódki. Boże, byłabym wspaniałym akwizytorem gruntów, nieprawdaż?
Wracajac. Zawsze chciałam żyć gdzieś, gdzie można na okrągło cały rok nosić kostium kapielowy, w pobliżu oceanu, przy plaży na skraju tropikalnego lasu. W moim idealnym planie jest tam mała knajpka, te takie kolorowe kwiatki na sznurkach, dużo przystojnych ciemnoskórych mężczyzn, małpki i palmy. I wiecie co?
Tego akurat w ten weekend nie było. Ale i tak było zajebiście.
Wyobraźcie sobie, że jest takie miejsce na mapie Polski, gdzie stoi dumny szyld z napisem PARADISE, który idealnie je obrazuje. Gdzie można tuż po pracy wychodzić z domu nad jezioro i kąpać się na praktycznie pustej plaży, rano skoro świt łowić ryby, a zimą jeździć na łyżwach. Gdzie od wiosny do jesieni aż kipi od zieleni, gdzie do ogrodu zagląda jelonek i jenoty, gdzie w nocy ciągnie się po niebie droga mleczna, której majestat naruszają jak szalone krążące sputniki. Gdzie wzdłuż małych uliczek stoją rzędy pięknych domków rodem z lat 80-tych, a zielone, górzyste przestrzenie usiane są drewnianymi chatkami, malowniczymi krowami i ich właścicielami. Gdzie nawet czekając na przystanku autobusowym możesz kąpać się w jeziorze, gdzie wyjeżdzają artyści by poczuć sie dziko i świeżo, gdzie osiedlają się krejzole, którzy mieszkają jak prawdziwy hipster z długą brodą już od trzydziestu lat. Czyli że nie na pokaz. Gdzie każdy zakątek aż woła, by wyciągnąć aparat i go sfotografować, jednak czujesz sie skrępowany jak japończyk chodząc z tym swoim ajfonem, Nikonem, bo tu nie ma kolumny Zygmunta, tu nie kupisz pocztówki z kawałkiem jeziora, bo tu jest cisza i spokój i wypoczywanie.
Taki właśnie jest Olsztyn, a właściwie jego najspokojniejsza dzielnia – ciche i słoneczne Beverly Hills na polskiej mapie, o wdzięcznej nazwie – Gutkowo.
Tam właśnie pojechaliśmy.
Nie będę zagłębiać się w szczegóły dotyczące tego wyjazdu, bo mogłoby to znacznie rzutować na wizerunku odzieżowej marki Kai (którą możecie kojarzyć, jeśli śledzicie mojego bloga z pół roku), jednak z tego miejsca chciałabym powiedzieć, że było grubo. Oprócz tego, że smakowaliśmy wielu regionalnych piw, to udało nam się do tego robić prawdziwą masę rzeczy. Zwiedziliśmy tam wszystkie najdziksze zakątki, odwiedziliśmy Lawendowe Pole zamieszkałe przez Boba i zielone, zimne jeziora. Byliśmy w prawdziwym wiejskim sklepie, gdzie pracuje sympatyczna sprzedawczyni, zwiedziliśmy stare muzeum z jednym zabytkiem i prawdziwy dom niemieckiej baby jagi. Po raz pierwszy w życiu widziałam zarośnięte jezioro, które pojawia się i znika. Nie ugryzł mnie kleszcz, żaba, ani ryba, tak o nas zadbali nasi przewodnicy. Wieczorem paliliśmy ognisko i piliśmy dużo, a żaden kac nie był nam straszny ( Fuck the pain away!), mimo, że na obiad w jachtowej knajpie o szumnej nazwie Marina Lounge czekaliśmy półtorej godziny by dostać zupełnie niesłony, rosołowy makaron w oleju. Być może to reklamowany specjał kuchni śródziemnomorskiej, ale wątpię. Najgorsze, co można zrobić ludziom na kacu to powtarzać im co 5 minut, że danie będzie za pięć minut (two minutes, Turkish!) by po lekkiej awanturze zaserwować im ziemniaka na surowo z wykałaczką na ślicznym talerzu i z uśmiechem podać rachunek na trzy cyfry!;)
Ale i te okrutne tortury nie były nam straszne, bo prawdziwych przyjaciół poznaje sie w biedzie (a ludzi ogólnie oczywiście po tym, jak robią jajecznicę)! Dzięki temu doswiadczeniu dowiedzieliśmy się, że w to lato sprzedają Twixy w białej czekoladzie (mniam!), oraz, że nawet ten trudny czas da sie przeżyć wesoło, gdy lubi sie to samo, w tym wypadku nie mówię wyłącznie o piwie, choć przecież to sprawa, która łączy i dzieli ludzi;D
Przez te dwa (rozciagnięte na cztery) dni robiliśmy tak kosmicznie duzo rzeczy, że aż dziw bierze, że udało mi się do tego sfotografować trzy sety, z których dwa już wrzuciłam na bloga, a trzeci bedzie pewnie pod koniec lata, bo pstrykaliśmy… futro z nowej kolekcji Cheap Monday.
Widziałam tyle obrazków, że nie sposób było wszystko uwiecznić, ale myślę, że część mi się udało. Było zielono i narowiście, z jednej strony Łyna, chwilami rwąca, z drugiej oka jezior, gdzieś pomiędzy tym wszystkim my z piwem i te jenoty, co tak strasznie hałasują by się ich bać w nocy. Było super.
Gdy już nasz czterodniowy weekend dobiegł końca, wyjeżdzało nam się masakrycznie smutno, wszycy bogatsi o nowe wrażenia, niektórzy o nowe napisy na garażach i opaleniznę rozstawaliśmy się ze łzami w oczach, a Łukasz prawie płakał nawet gdy wracaliśmy przez przepiękne Barczewo, nad brzegiem mini elektrowni, nad każdym większym zbiornikiem wodnym, tak mu się podobało i mówił, że jeszcze musimy tam pojechać, bo tylko tam kupimy piwo “Warmińskie Rewolucje” browaru Kormoran (mega odkrycie, jest PYSZNE, podpowiada mi Łukasz) . Mimo tego, że to piwo znalazłam wczoraj na półce w Carrefourze, to na pewno jeszcze nie raz wrócimy do Olsztyna-Gutkowa.
|